Dla niektórych rozpoczął się nawet wcześniej niż pamiętnego 20/6 ;) poprzez obfitujące w różnego rodzaju przygody pociągowo-autobusowe na trasie: do Pyrzowic.
Pobudka - między 1 a 2. Niektórym bardzo nie chciało się wstawać mimo zapierania się, iż tej nocy na pewno nie zasną bo emocje, bo zlot, bo wylot, bo Gillian, bo... tysiące różnych powodów.
Po 2 wyjazd na lotnisko. Pogoda niezbyt, trochę deszczu, ciemno, głucho i ponuro. SMS treści zbliżonej do: bus na lotnisko nie przyjechał, jedziemy pociągiem do Katowic, miejsca stojące, bez biletów. Widać, że zaczyna się całkiem optymistycznie - a to dopiero początek...
Autostrada pusta, żywego ducha. Katowice rozkopane i brak dobrego oznakowania (nie ma jak polskie drogi) - yyy, gdzie był ten skręt na lotnisko??? Po paru straconych minutach, zawracaniu, małym podtopieniu auta jesteśmy na dobrej drodze.
SMS: gdzie jesteście? my już na miejscu!
OK, chill out, zaraz będziemy, na razie wszystko z planem, do odprawy dużo czasu, w sensie, że do odlotu. :)
Wyobrażam sobie, że gdy punkt 6 nie było nas jeszcze na terminalu druga połowa ekipy zjadała z nerwów co popadło. I tak to trwało zapewne aż do 6:20, gdy udało nam się dotrzeć. Odprawa rozpoczęta, kolejka mała. Ważenie bagaży (ufff, mniej niż przepisowe 20kg), odbiór karty pokładowej i całe 1,5h nudy przed nami. Nie, zaraz. Jeszcze jedna atrakcja - kontrola dokumentów, przejście przez bramki w tym obowiązkowy demontaż niektórych części garderoby. Zakup wody i czekamy, czekamy, czekamy. Admin widocznie zestresowany - w końcu to pierwszy lot w życiu, reszta luz blues holidays :)
Wchodzimy na pokład - bagaż na górę, pasy i te inne pokazy stewardess. Rozpęd i w górę! K. zaciska ręce na fotelu - czyżby chciała wyjść z nim po lądowaniu?
Trochę śpimy, na pewno się to przyda. Przed nami 10 dni intensywnego biegania po Londynie. 10 dni intensywnego bycia fanem, zakupów fana, robienia zdjęć, zwiedzania, zwałowania i innych.
Posłuchałabym z chęcia iTouch-a. No tak, gratulujemy inteligentnym - słuchawki zostały w domu -> wrrr (dodane do listy niezbędnych zakupów w HMV).
tiriri - lądujemy, proszę zapiąć pasy. Londyn wzywa! Szybko i bezboleśnie chociaż przy schodzeniu trochę dostaliśmy podmuch i pilot musiał wyprostować tor. Dla M. był to moment idealnego komentarza: 'Nareszcie się coś dzieje!' na co nie wszyscy przystali z optymizmem.
Ah te wszystkie czynności po i przed lotnicze. Czekamy na bagaże, po chwili są. Kierunek: a) stacja kolejowa oraz b) przystanek autobusowy. Ruszamy do centrum...
Osoby w postaci K. oraz I. zdołały dostać się samodzielnie (bravo!) na wymarzony autobus linii National Express na trasę Luton Airport - Victoria Station. Jak się potem okazało, cudem wyszły na wymienionej stacji, gdyż przystanek był tak mały, a stacja niezauważalna, iż trudno było ją przegapić. Heh, rzeczywiście, gmach stacji przytłacza ale swoją wielkością a nie minimalistycznością. ;)
Ja tymczasem dojechałam do strefy nr 3, stacja Hendon i doślimaczyłam się do nr 35, Audley Road. Tam już czekały wygłodniałe 'mięsne wampiry' czekające na świeżą dostawę z Polski. I tak paczka zawierała: kabanosy, frankfuterki, tajemniczą szynkę o nazwie przysmak węgierski oraz 2kg cukierków różnej maści - od trufli po krówki. Po przedyskutowaniu paru ważnych kwestii z domownikami, zaaklimatyzowaniu się we własnych czterech ścianach i po odczytaniu kilku ważnych smsów typu: 'jesteśmy na miejscu'; 'K. odjechała już'; 'jestem na Euston, jaka kolejka za biletami' przyszedł czas by udać się na sławetną Victorię by w końcu spojrzeć prawdzie w realu.
II tak spotkałam M. się na St. Pancras International - wypięknionej stacji dla Eurostar by zakupić Oyster i przesiąść się na ciemną stronę podziemia czyli metro. Mimo, iż dystans do pokonania był nawet spory to czas mijał szybko przy opowieściach pt. TXF i cytaty, których nie mogłam jakoś przypisać do żadnego odcinka mi znanego.
Victoria powitała nas tłumem ludzi dosłownie biegnących to w dół, to w górę schodów ruchomych - time is money - jak to mówią, i tutaj dosłownie to widać.
No to jesteśmy na głównym holu i szukamy twarzy nam znajomych ze zdjęć, chociaż jedną w postaci I. to już znamy z live, lecz sądząc po długiej podróży osoba ta mogła już leżeć gdzieś na krzesłach i spać... Krązymy, patrzymy i jest jakaś grupka - to by się zgadzało. Podchodzimy, zagadujemy. Nawet wcale nie jest dziwnie, fajna zgraja znaczy, że powinno być zwałowo.
Idziemy jeszcze tylko kupić Oyster dla A. i I. i możemy ruszać na West Kensington by zakwaterować niektórych w hotelu. W ramach pomocy bierzemy od S. tubę z tajemniczym plakatem dla K24. Ogólne rozmowy w metrze dotyczyły raczej tematów wolnych chyba, z tego, co pamiętam :)
Niestety w hotelu jeszcze doba się nie rozpoczęła więc trzeba było się ewakuować na jakiś czas, a ten został poświęcony na lunch w pobliskiej spelunie. Większość wrzuciła fish&chips na ruszt. Jednostka delektowała się sałatką z tuńczyka, a I. na hasło: Anything to drink? zareagowała: Big coffee (to już była 5 tego dnia).
Czas na szybkie zakwaterowanie. 2 pokoje, klitki chciało by się rzec. Ważne, że czysto, bez robaczków. Pierwszy szok - nie pasujący klucz, potem przez niechcenie odleciała klamka.
Wszyscy gotowi. London - here we come!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz